ADAM ZIELIŃSLI - Galicyjski prowincjusz - Ein Provinzler - Salon Literacki Jana Poprawy, Stowarzyszenie Autorów Polskich w Krakowie - Piwnica pana Jacka Łodzińskiego "CAMELOT" , ISBN 83-87569-00-3 - Kraków - 1997

- Jestem Galicjaninem! - Czyżby? - pytają mnie w Ameryce, Australii lub gdzie indziej. - To znaczy, że mówi pan po hiszpańsku z mocnym portugalskim akcentem, prawda? Nie rozumien. Nie widzę choćby najmniejszego związku między moją Galicją a Hiszpanią. Ale panowie profesorowie Z Harward University w Bostonie dalej popisują się swoją erudycją, są przecież przekonani, że oni i tylko oni, wiedzą wszystko. - Mieszka pan naturalnie w Santiago de Compostela? Czy odczuwa pan dumę z tego powodu, że jest pan ziomkiem takich wspaniałych pisarzy, jak Rosalia de Castro, Eduardo Pondel, Manuel Curros Enriques? Jeden z tych wszystko wiedzących naukowców obserwuje mnie natrętnie, wiem że za chwilę wyskoczy z czymś epokowym, czymś co wszystkim przysłuchującym się naszej rozmowie udowodni, jakim zasobem wiedzy dysponuje... - Pańska Galicja to kraina czterech prowicji, prawda? La Coruna, Lugo, Orense und Pontevedro... Zaprzeczam i próbuję im wytłumaczyć, że moja Galicja to przecież ziemia na północ od karpackiego Pokucia i na wschód od rzeki San. Jej krańce wyznacza z jednej strony Prut i Czeremosz, z drugiej bezkresne równiny Wołynia. Z trzeciej strony rozciąga się ziemia bez końca, szlak, którym ciągnęli wojownicy Bolesława Chrobrego na Kijów, ziemia niezwykła, owiana jakąś tajemnicą, pełna nieprzeciętnej urody i wielu mogił, których wieku nie sposób ustalić. - O takiej Galicji nigdy nie słyszeliśmy - obruszają się moi rozmówcy, więc sięgam po dalsze szczegóły. Moja Galicja, to kraina legend i prastarych opowieści, ojczyzna lirycznych, bezkresnych równin, dzikich, górskich ostępów, kolebka sławy dla dzielnych ludzi, uczestniczących w wiecznej walce dobra i zła. Nigdy nie wyrzeknę sie mojego galicyjskiego pochodzenia, i to by się nawet wtedy nie wydarzyło, gdybym pod groźbą rozstrzelania otrzymał rozkaz, miłościwie nam w danym czasie panujących panów: ...Robaku jeden, nawozie historii, optuj, jak ci się rozkazuje, zdeklaruj się uroczyście i nieodwołalnie, że tylko nas chcesz posłusznie słuchać... - Takich władców Galicja miała przecież bez liku! - I... nadaj koniecznie temu twojemu "wyrazowi woli" posmak radosnej dobrowolności, bo jeśli nie... Skwapliwie i bez namysłu akceptuję tę alternatywę nazywaną "nie", bo gdybym optował na rzecz obcej władzy, natychmiast uschłyby moje korzenie, a czy jakieś drzewo mogłoby bez korzeni istnieć? Wszystko w przyrodzie, co traci korzenie, szybko i nieodwołalnie sczeźnie! Moja Galicja to kraj ustawicznych przemian. Dokonują sie one jakby z rozkazu nieznanych sił wyższych. Trudno się w nich dopatrzyć logiki i ładu. Przemierzały tę ziemie różne ludy, jedne się zakorzeniały, inne znikały, rozpraszały się, odchodziły na zawsze. Tu nawykło się nie dziwić, jeśli ktoś przepadł w nocy lub inny nagle się pojawił. Rzeka niezliczonych, zwykle zaskakujących, wydarzeń była codziennością tej ziemi. Kto tu chciał uchodzić za przezornego, przechowywał na strychu najrozmaitsze flagi: austriacką, polską, ukraińską, niemiecką, rosyjską, sowiecką, jeszcze parę innych... Im więcej flag w schowku, tym lepiej, bo jeśli ktoś nagle ogłosi nowy "ukaz" udekorowania siedzib stosownymi barwami rządzącej władzy, nie będzie konieczne stanie w kolejce do hurtowni, sprzedającej właśnie aktualne flagi. Jako Galicjanin przechowuję z wielką troskliwością wrażenia, myśli, wspomnienia, doznania z przeszłości. Pierwsze przypomnienie: jakiś dziwny, dwugłowy orzeł na ścianie ojcowskiego gabinetu. Cóż to za stwór? Czy ktoś widział taką poczwarę? Ptak o dwu głowach? Jakie to brzydkie! Minęły lata zanim pojąłem, że ojciec mój też był kiedys młody, też zapamiętywał zdarzenia ze swych dziecinnych i młodzieńczych lat, a te przebiegały pod znakiem dwugłowego orła. Zatrzymał go więc, aby nie zapomnieć przeszłości. Przeciez w Galicji, gdzie mój ojciec mieszkał, prawie dwieście lat rządzili cesarze z Wiednia. Ich znakiem był własnie ten obrzydliwy ptak. Z Wiednia? Czegoż na Boga szukali panowie stamtąd w Galicji? - pytałem ojca. Zawsze skory do uczenia mnie, borykał się długo, zanim zaryzykował wyjaśnienie, ale jakie to tam było "wyjasnienie..."Zabrzmiał ono po prostu jak "austriackie gadanie": Czasami musisz być wielkim i mocnym, aby uchronić coś małego i słabego, jak nasza Galicja. Po tych rozmowach, przyszedł wreszcie czas, kiedy zacząłem sam uczyć się historii. Czytam, czytam, oczom nie wierzę, bo słowa ojca, które zawsze wydawały mi się prawie że święte, nagle okazały sie wątpliwe. Pytam więc: - Ojcze, czyż Polska, która od wieków uważała Grody Czerwieńskie, Lwów, Tarnopol, Zbaraż czy Kamieniec Podolski za swe ziemie, nie walczyła ofiarnie z pogańskimi Turkami, dzikimi Muzułmanami, którzy na wspaniałych rumakach - wszystko araby najczystszej rasy - wbijali się jak okrutny, niszczący płomień w chrześcijańska ziemię? Czy Europa nie uhonorowała Polski przedmurza chrześcijaństwa, a więc i Austrii? Jak to się zatem stało, że cesarzowa austriacka Maria Tersea, która kazała się tytułować Władczynią Cesarstwa Rzymskiego, zgodziła się na jej rozbiór? Na rozbiór najbardziej chrześcijańskiego państwa! I z kim paktowała, aby tego dokonać? Z prawosławnym Sankt Petersburgiem i ewangelickim Berlinem! - Widzisz synku...! - Niczego nie widzę - buntowałem się. I wreszcie chciałbym naprawdę wiedzieć, dlaczego u ciebie w kancelarii wisi ten dwugłowy ptak? Twarz ojca zasępia się. Może formułuje jakąś obrończą mowę, która ma choć częściowo usprawiedliwiać austriacką cesarzową, a może nachodzi go chwila widzeń i dostrzega oczyma swej nadzwyczaj inteligentnej wyobraźni nadciągające na Galicję nowe niepokoje, zmiany władców, wielkie wojny, nierozwiązalne konflikty... Wszystko to, to przecież normalny los ziemi, zamkniętej na południu pasmem Czarnohory oraz wodami Prutu i CZeremoszu, a na wschodzie i zachodzie wodami Sanu i Dniestru. Czy przez tę ziemię nie przetaczały się najrozmaitsze armie, bandy, eszkalony? Tu przecież mierzyli się Polacy z Ukraińcami, Ukraińcy z Tatarami, Turcy z Polakami, Austriacy z Rosjanami, Niemcy z Mongołami. - Ojcze, więc jak to jest naprawdę z tym dwugłowym orłem? Przecież to nie jest polskie godło! Kto w mojej Galicji hołdował swemu władcy ryzykował życie, bo główną cechą każdorazowej, panującej tu władzy była tymczasowość. Ileż tutejszych kokietowało tu swego czasu Wiedeń: - Hoch lebe der Kaiser! Boże wspieraj nam cesarza! I co? Pojawił się jakiś Piłsudski i ogłosił, że nowa władza wszystkich tych, którzy hołdowali Wiedniowi, uznaje za wrogów. Szybko znaleźli sie tacy, którzy zapomnieli, komu dotychczas służyli i natychmiast krzyknęli: - Niech żyje Naczelnik Państwa! Niech żyje odrodzona Polska! Dostrzegam ich godło. Znów orzeł, tyle że jakiś inny... jednogłowy! I co? Oto wybucha wojna i nagle wkraczają z jednej strony Niemcy, z drugiej Sowieci, i tych, którzy szli za Piłsudskim, częstują albo kulą w potylicę, albo bezmiarem Sybiru. I znów znaleźli się tacy, którzy sobie tę nową władzę upodobali. Nie nosili jednak chorągwi z orłem, musieliby chyba wynaleźć orła trójgłowego, aby się odróżniał od tych, które już były. Nad ich głowami powiewały krwawoczerwone taśmy z napisem: Proletariusze wszystkich krajów łączcie się! Co to właściwie miało znaczyć? Czasu na analizę nie starczyło, bo oto pojawiła się całkiem inna władza. Zjechała tu z Niemiec, dużego kraju Europy, a zaczęła od mordowania tych, którzy dopiero co nosili czerwone transparenty. Owi niemieccy Europejczycy panoszyli się w galicyjskich miasteczkach, wrzeszczeli "Heil Hitler!", zabijali niemal każdego, kto się pod rękę nawinął i był podejrzewany o chęć sprzeciwu wobec ich władzy. Ledwo pojęli, że Lemberg i Lwów to dwie nazwy tego samego miasta, a już Sowieci, którzy znów zdobyli tą ziemię, stawiali ich pod ścianę i trach, trach, trach... Najłatwiej rozliczyć się z wrogami za pomocą karabinu maszynowego. Wykrzykiwali przy tym, że Towarzysz Stalin jest ich umiłowanym wodzem, coś tam pletli o jakiejś świetlanej przyszłości... Ale jeszcze trochę i diabli wzięli także Związek Radziecki. Nowa niepodległa Ukraina powsadzała tych Sowietów, którzy na czas nie uciekli, łupu cupu... za kratki. - Niech siedzą psubraty...! Czy historia kończy się na tym? Historia nie zna przecież pojęcia "koniec"! W mojej Galicji, jeśli ktoś przeżył te wszystkie diabelskie wydarzenia, stawał się coraz to innym obywatelem. Żyją tu tacy, którzy posiadali po pięć, a może i więcej , obywatelstw, a przecież nigdy nie opuszczali galicyjskiej ziemi i trwali w jej granicach przez całe życie. Historia wybrała sobie Galicję za przedmiot igraszek. Kocha harce nad łanami tej ziemi i nie zaprzestawała swoich pląsów nawet wtedy, gdy kolejny raz użyźniła te pola ludzką krwią, jakby nie istniały inne plonotwórcze nawozy.

 

Menu